siedzę sobie w niedzielne popołudnie w domu, cisza niesamowita, tylko kot i ja…mogę przez chwilę mieć święty spokój i nie słyszeć głośno grającego telewizora albo gdaczącej farmy z komputera siostry…siedzę sobie spokojnie i nikt nie przegania z kąta w kąt…bo przecież laptopa masz i możesz się podłączyć gdziekolwiek..ale nie tutaj, bo to kuchnia..tu też nie bo zaraz coś tam w TV…tu też nie, bo spierdalaj to moje krzesło jest…
takie tam, nauczyłam się to w sumie ignorować, podobnie jak parę innych spraw, które sprawiają, że bywa czasem bywa paskudnie.
tym cenniejsze są takie dni jak wczoraj, długa trasa tramwajem na Stogi i leniwe podziwianie zachodu słońca na plaży, droga na plażę pełna wrażeń i komarów, była nawet policja, która przepytywała kogoś przy samochodzie w lesie…w okolicy samochodu leżało coś o nader podejrzanych kształtach przykryte kocem…doszliśmy do wniosku,ze jak na zwłoki to za mało policji i za cicho tam było…stanęło na konkluzji, że pewnie film dla dorosłych tam kręcili i ktoś ich podkablował…podobno często się tam to zdarza..:))
pogaduchy na plaży, pogryzanie pizzy i nocny powrót do domu przez rozpalone letnim upałem miasto, tłumy ludzi wszędzie, bo przecież jarmark jest i fiesta trwa…więcej pijanych dzieciaków na ulicach, więcej śmieci i dziki tabun na Starówce…dlatego nie lubię jarmarków, dlatego przestałam je lubić. kiedyś zaglądałam na targi staroci, teraz przez całe lato staram się tam nie bywać…szkoda czasu i fatygi. w pierwszym lepszym markecie kupisz to samo…nic szczególnego.
i popatrzcie na amerykańską wariację historii o 47 roninach….ratunku….ale i tak do kina się pójdzie: