któregoś wieczoru wylądowałam na odległych rubieżach miasta,
siedząc na kanapie i pogryzając prażynki słuchałam Alicji, która pełna
emocji opowiadała o wielu rzeczach, opisywała wiele sytuacji…było
naprawdę fajnie…gdzieś w kącie radio śpiewało głosem Leonarda Cohena,
opowiadała o kocie na którego czeka, o tej brzydszej połowie świata,
która w zależności od sytuacji umila lub utrudnia życie…na pożegnanie
wręczyła dziwne coś – obraz ze skóry, drzewo, ciemne niczym z
Zakazanego Lasu w Harrym Potterze.
odliczam dni do wyjazdu w góry, byle do piątku i wszystko inne zostaje
w tyle. wyjazd zupełnie nie planowany, acz wyczekiwany. niezbędne dla
równowagi ładowanie akumulatorów. gdzieś po drodze są wykłady
kursanckie – dumnie brzmi kurs przewodnika górskiego, aczkolwiek jest
to bardziej przyjemny sposób spędzenia wolnego czasu niż coś innego,
organizatorzy w chwili obecnej spisują się tak sobie, wycieczek jest
sporo i chyba dlatego mają chętnych. 3/4 uczestników stanowią studenci
trójmieskich uczelni, którzy jak to typowi studenci odbębniają
bezmyślnie kolejne spotkania, głosu z siebie nie wydając w celu zadania
pytania. dziś ktoś oderwany od remontu mieszkania miał opowiadać o
ochronie przyrody, a skończyło się na obietnicy przesłania skryptów w
kótrych będzie to wszytko, czego zajęty kafelkami w łazience i panelami
podłogowymi pan wykładowca nie zdołał nam przekazać…wypełniaczem
czasu miał byc pokaz slajdów,ale sprzęt odmówił współpracy. skończyło
się wstydem ogranizatorów i kursanctwo poszło do domu.
telefon zadzwonił…
pa.